Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/642

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znam ciebie, wieszczu, znam cię Tolenari,
Znam twe oblicze i duszę pobożną.

O dajże, ojcze, usłyszeć swe tony,
Usłyszeć wielkie tajemnice Nieba!
Przybylcze Niebios! nasz słuch odrętwiony
Świętym wyrazem napoić potrzeba.

Kogóż na ziemi, kogóż nie porusza
Ogień strzelistych słów Hortensyana?
Lub Dierixa otworzysta dusza
I wielka mądrość — u kogoż nieznana?

Hoschi, Libenti, Walii, Mortieri,
Jakie wam wieńce położyć na głowie?
I ty, mój Hesi, tak słodki, tak szczery,
Czem ja cię uczczę, czem ja cię pozdrowię?

Imiona, godne dawniejszego wieku,
Godne potomnych czasów dziwowiska!
Tu cnota święta jaśnieje w człowieku,
I w uściech waszych promieniami błyska.

Piękność was krasi, by jutrznia na wschodzie,
Blask geniuszu z oczu waszych strzela,
Siła wymowy, jako piorun, bodzie,
Serca łagodne uśmiechem wesela.

Jak Deukalion na pustyni dzikiej,
Co z wód osiękła, z potopu się budzi, —
Rozrzucał życiem natchnione kamyki
I z nich na nowo rozplemienił ludzi;

Tak Skald i Moza, w obfitej powodzi,
Tryskają złotem na przestwór daleki,
Ze złotych ziaren złoty plon się rodzi
I złote rychło obiecuje wieki.

Pierzchnęły chmury z pogodnego czoła,
A gorycz gniewu oblicza nie krzywi,