Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/612

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z oczu nam wróg wyczyta, czy duch u nas twardy,
Czy nas można bezkarnie zaczepiać, jak dziecię.

Oto jest sprawiedliwej mądrości nauka;
Lecz dzisiaj świat się w żądzach nierozważnych grzebie,
Każdy rzeczy zewnętrznych najtroskliwiej szuka,
Ale któż jest sam sobą? kto szuka sam siebie?

Jeden, bogaty w złoto, lecz ubogi w ducha,
Bezcześci wszystkie wyspy, gdzie przybił swą nawę;
Drugi pozbył się serca, rozumu nie słucha,
Śmiercią kupuje zyski głupie i nieprawe.

Ów dąży w zamorszczyznę, — jak mara przejezdna,
Przypatruje się krajom, narodom i mowie;
Jedzie poznawać światy, a sam siebie nie zna,
Nosi błędliwą ciemność i straszne pustkowie.

Inny w niegodnym wczasie zadrzemał spokojnie,
Jako trup bezkorzystny, bezczynny dla świata,
Doma niepożyteczny, niezdatny na wojnie,
Sterał jeno, zmarnował młodziuchne swe lata.

Ten się oddał dworszczyźnie, służy drugim gwoli,
Bo nierad sam ze siebie, chce siąść między pany,
I co najgorsza kara służebnej niewoli,
Zapomniał swoją nędzę, swój stan opłakany.

I wśród udręczeń serca ów trefniś uparty
Gra rolę szczęśliwego, kłamie uniesienie;
Kiedy mu ból doskwiera, sili się na żarty,
Jak histryon uliczny, jak śmieszek na scenie.

Od troski barwa szczęścia spłowieje na twarzy,
Znużą go pozdrowienia od ciżby ochoczej,
I prośby czołobitne, i jęki nędzarzy,
I naród, co jak woda w przysionki się tłoczy.

Łamią się jego progi od służbnych orszaków,
A on stęka od zgryzot, co w sercu i głowie;