Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/537

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Co wściekłym rykiem wiekuiście dyszy.
Gdy ostry wicher nad Rusią zaśwista,
Zamiera ziemia, kamienieje rzeka,
Ucieka przed nim wszelka chmura mglista,
A przy pogodzie mróz silniej dopieka.
Nawet grzbiet morski, pienisty a czarny,
Więzami skuje kra gęsta i tęga.
W hyperborejskiej jaskini polarnej
Mróz się i wicher rodzi i wylęga.
Tam wieczna ciemność, mróz pali ogniście,
Dwa razy na rok jutrzenka zabłyska,
Z drzewa spadają obumarłe liście,
Zamiera w śniegu zieloność pastwiska.
Boreasz westchnie — a z ust jego lecą
Szalone wichry, jak złowrogie słowa;
Próżno oddechem chciałby zagrzać nieco,
Wieje mu z piersi szaruga grobowa.
On tchnieniem życie przyrody wyziębi,
Fala zastygnie i stanie pomału.
Nie płynąć nawie, — oto już na głębi
Zmurował grube sklepienie kryształu!
A wiatr po lodzie prześlizga się jeszcze,
I pyły śniegu z szelestem zamiata,
I huczy piosnki ponure, złowieszcze,
Jak gdyby tryumf na pogrzebie świata.
Tam kupa śniegu, szronem potrząśnięta,
Płonie iskrami, jak gdyby żar świeży;
Z tych iskier sierścią odziane zwierzęta
Biorą swój połysk i cenność odzieży.
Tam całe hordy krainy jałowej,
Gdzie niema wiary, ni miasta, ni prawa,
Z łukiem i strzałą wychodzą na łowy,
Stąd ich pożycie, stąd cała zabawa.


XX.

Litwa, co z Rusią na ościennej roli,
Nabywa od niej futrzane towary,