Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/482

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruszyłeś obóz — twa drużyna hoża
Leciała, myśląc o chwały ogromie.
Ty w nieprzyjaciół schronienia i zboża
Kazałeś puścić rozdmuchnione płomię.
Północny mocarz, co trwożen się błąka,
W Starzycy z całą zamknął się gromadą;
Tam była jego młodziuchna małżonka
I miłe sercu ojcowemu czado.


LVII.

Ujrzał, jak płomień naokoło brodzi,
Obaczył pożar przy samem swem gnieździe;
Więc przerażony siadł do bystrej łodzi,
Szukając salwy w skwapliwym odjeździe,
I w głąb swych krain ledwo uszedł zdrowo.
Twa dłoń nie słabnie, twe oczy nie drzemią,
Lotem się zwracasz na odwieczne Pskowo,
I jąłeś w mury kołatać olbrzymio.
Tamtejszy Ostrow, co się z wody rzecznej
Wynurzał, jako pływająca nawa,
Uczuł na sobie twój cios niebezpieczny,
Zdał się najpierwszy na zwycięskie prawa.


LVIII.

Stąd biorąc drogę do celu w pobliżu,
Pod mur przyszedłeś okólny i twardy,
Tameś podkopał swe gromy ze spiżu,
Burczące miny, moździerze, petardy,
Od których ściana pęknie i rozerwie.
Wprawdzie nie k’myśli był szturm oblężeńczy,
Szedł ci oporem, lub ulegał przerwie,
Ale tuszyłeś, że koniec uwieńczy.
Żaden nie wątpił, że przed twemi szyki
Zaraz się zniży warownia poddana,
Kto widział dzielne twoje waleczniki
I przeznał serce hetmańskie Stefana.