Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/595

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz może zdoła zmiejszyć się ohyda.
Wódz nasz najwyższy, pan Stefan Czarniecki,
Niech to roztrząśnie i wyrok swój wyda.

CZARNIECKI (przejrzawszy podane sobie przez kanclerza papiery).
Ja znam tę sprawę, najjaśniejszy panie!

Jam go raz pierwszy uwolnił od kary.
Dziś niepodobne twoje zlitowanie,
Bo winowajca przewinił bez miary.

KRÓL.
Któż jest ów zbrodzień?
CZARNIECKI.

Z Gnoińskich rodziny,
Imieniem Krzysztof — ród znany u świata.

KRÓL.
Jakaż jest kara za podobne winy?
CZARNIECKI.
Wieczna niesława i śmierć z ręki kata.
GNOIŃSKI (do Lackiego).
Moje nazwisko... i kat w jednej parze...

Pójdę go zabić, by mej czci nie mazał.

KRÓL (do kanclerza).
Lecz prawo nasze zbyt surowo karze.
KANCLERZ.
Sam własny ojciec już na śmierć go skazał:

Gdy się dowiedział o jego niesławie,
Sam przebił piersi wyrodnego syna.
Nieszczęsny młodzian już legł trupem prawie,
Ale w szpitalu gdy zdrowieć poczyna,
Wzięty w więzienie, czeka swych wyroków.

GNOIŃSKI (do Lackiego).
Puszczaj mię, Jerzy!... ocalę nędznika...