Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/581

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LACKI.
Witam cię, witam, panie Floryanie?
(Ściskają się).
STRZEMIEŃ.
A pocoś waszmość z pułku Czarnieckiego

Zniknął tak nagle i niespodziewanie?

LACKI.
Sam wódz mię wysłał, bym Wielkopolany

Wezwał do sprawy króla i narodu,
I uniwersał przez niego wydany
Obwiózł po szlachcie od grodu do grodu.
Szlachta przyjęła takowe wezwanie:
Na wielkie rzeczy tam się dziś zanosi.
Cóż u was słychać, panie Floryanie?

STRZEMIEŃ.
O czem? o wojnie, czy o mojej Zosi?

Oj Zosia! Zosia! to rozumny ptaszek!
A ja liczyłem na jej lata młode.
Ledwiem wyjechał, jakiś młodzieniaszek
Już w sercu panny zapisał gospodę.
A ja wierzyłem — lecz co dnia i co dnia
Jakiś niepokój udręczał mą duszę.
Więc proszę wodza: choć na pół tygodnia
W strony domowe oddalić się muszę.
Wódz się nie zgodził raz, drugi i trzeci,
Wreszcie go znudził mój jęk nieustanny:
Pozwolił. Jadę — słyszę, co się świeci:
A toś mi taki, mój kwiatku różany!
Więc ja z wymówką, Zosia w płacz, w wykręty,
Lecz ja się srożę, jak Bolesław Chrobry!
Wreszcie wyznała, że tu Pan Jacenty
Czasem tak sobie... przyszedł na dzień dobry.
— „Czy tak! krzyknąłem, ja go tu wytropię,
„Obetnę uszy i niech mię pozywa.“
Lecz pan Jacenty schował się w konopie,