Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/560

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LACKI.
Jeszcze nie wszystko: jest Pan Bóg na Niebie,

Jest wódz Czarniecki, jest w piersiach otucha;
Ale zaprawdę chwila rozpaczliwa!
Wódz, pragnąc wskrzesić upadłego ducha,
Króla co prędzej do kraju przyzywa.

GNOIŃSKI.
Was, jak słyszałem, zbito pod Siewierzem?
LACKI.
Nie tak pobili, jak podeszli zdradą.

Ubezpieczeni krakowskiem przymierzem,
Staliśmy w polu bezbronną gromadą.
Wódz nasz dotrzymał, Szwed złamał swe słowo,
Uderzył w nocy w obozowe pole.
Szlachta do bitwy nie była gotową.
Jednych rozproszył, drugich wziął w niewolę.
Wódz zdołał umknąć, ja z drugim kolegą,
Z panem Strzemieniem — co na to mówicie? —
My osłonili piersią Czarnieckiego!

(Z zapałem):
Ja ocaliłem Czarnieckiego życie!

Teraz się hufce zbierają powoli,
I obrót rzeczy już biorą szczęśliwszy.

GNOIŃSKI (ściskając go z rozrzewnieniem).
Zazdroszczę, chłopcze! zazdroszczę twej doli:

Kraj ocaliłeś, jego ocaliwszy!
Chlubię się tobą, że będziesz mym zięciem,
Lecz do tej chluby mieszam łzę rozpaczy.
Syn mój rodzony umknął mi dziecięciem,
Na Ukrainie kędyś hajdamaczy.
Pohańbił ród mój i zakrwawił serce,
Wpuścił tam węża, co się zabić nie da.
Już go widziano pomiędzy mordercę,
A teraz słyszę, miał przystać do Szweda,
I jako Judasz, za garść szwedzkich groszy,
Na głowę matki naprowadza kąty.