Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
KARLIŃSKA (całując go).

Dobranoc, pieszczoto!

MARTA.
Ja zaraz przyjdę, do snu cię ułożę.
(Zygmunt zawstydzony odchodzi).





SCENA DRUGA.

KARLIŃSKA, MARTA.


KARLIŃSKA.
Co to jest, Marto, że zawsze w nim świeci

Jakieś przeczucie krwawe i grobowe?

MARTA.
Nic, dobra pani: nasze polskie dzieci

Zawsze podobnie rozmarzają głowę.
Patrzy na oręż, wciąż o wojnach słucha,
Hasa na koniu przez poła i jary.
Czytaniem kronik rozegrzewa ducha,
Z Żywotów Świętych uczy się ofiary.
Nic to nie szkodzi, niech przywyka wcześnie;
A czy on Niemiec, by się bawił w lalki?

KARLIŃSKA.
Zawsze mi straszno, zawsze mi boleśnie,

Gdy on wyprawia po komnacie walki.
W jego zabawkach — uważałaś, Marto —
Zawsze na końcu dostrzegam śmierć ciemną...
Och! gdyby jeszcze jego mi wydarto!
Boże mój, Boże! zlituj się nade mną!
Wszak teraz wojna — to niepróżna trwoga,
Obszerne pole dla niedobrych ludzi.
Ja mam w rycerstwie śmiertelnego wroga, ~
Bóg wie, do czego zemsta go pobudzi!

MARTA.
Ty, pani, wroga miałabyś na ziemi!

Anioł dobroci!... nie wierzę ni trocha.