Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Krzyknę — a Turczyn wnet ucieknie z bojów;
A hetman powie: Dziarskiś, chłopcze, dziarski!
Krew nieodrodna Karlińskich Ostojów!
Patrz, jaka postać dzielna i junacka!
Brzęk, brzęk szablicą! ja poglądam dumnie...
Tymczasem Tatar podjeżdża znienacka
I w samo serce łuk naciąga ku mnie.
Strzała stęknęła — leci ku mnie, leci,
Przeszywa pancerz, i piersi, i serce;
Ja się posłaniam raz, drugi i trzeci,

(Kładzie się na krześle).
Padam — i życie skończyłem w żołnierce.

A dusza moja, gdzie spieszniej niż ptaszę!
Leci do Nieba,, do nóg Jezusowi!
I tam się modli o zwycięstwo nasze,
A Jezus naszą wygraną stanowi...
Ty, matko, płaczesz — czyż cię serce boli?
Czyż ci niemiło, żem umarł tak pięknie?

(Podbiega ku niej i bierze za rękę).
Przebacz mi, matko, ten wyskok swawoli!
KARLIŃSKA.
Przestań, Zygmuncie, bo mi serce pęknie!
MARTA.
Niedobre dziecię! Bóg gniewa się w Niebie,

Jeśli kto matkę aż do łez rozżali.
Rzuć te zabawki, jeszcze nie dla ciebie
Ten twardy szyszak i ten miecz ze stali.

(Odpina mu pałasz i zrzuca hełm).
Idź, zmów pacierze! przeproś Pana Boga,

Żeś dzisiaj matkę niewinnie zasmucił;
Zmów drugi pacierz, by minęła trwoga.
By ojciec z wojny szczęśliwie powrócił.
Może, gdy pięknie pomodlisz się o to,
Zdołasz uprosić zlitowanie Boże.

ZYGMUNT.
Dobranoc, matko!