Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To — napad zbójców, to — rzewna modła
Przy zacnych zwłokach ojca Tabora.
Wtem go chrapliwa mowa ubodła:
— A powstań, waszmość! spać tu nie pora!
Spać tu nie miejsce — wynoś się skoro!
Żołdak, co w sieniach odprawiał straże,
Szarpnął go silnie za rękę chorą,
I z progów Pańskich wynieść się każe.

XVI.

Powstał Studzieński — ale o dziwa!
Strzaskana ręka już go nie boli.
Rana, co w piersiach, już nie narywa;
Odrzucił szczudła — przeszedł powoli,
I sam nie wierzy, sam siebie bada,
Czy jest w istocie zdrowym i hożym?
A więc ludowi cud opowiada,
Co mu się trafił przy mężu Bożym.
Tłoczy się naród blizki, daleki,
Słucha powieści, cudom zawierza;
Bo sam oglądał rany kaleki,
I wierzył w świętość ojca pasterza...
Dzisiaj powiecie: Bajka to stara!
Anachroniczna ta powieść cała;
Ojczyzna cudu, kruchciana wiara,
Dziś z chrześcijańskich serc uleciała. —
A czyż ja mówię, że ona żyje,
Lub że dziś nasze czyny okrasza?
Ze starych kronik powtarzam chryję, —
Wierzcie, nie wierzcie, jak łaska wasza.
Dzisiaj nie nęcą Anioły Boże,
Dzisiaj nie straszni piekielni czarci.
Czy cud być może, albo nie może?
Czyśmy go warci? albo niewarci?
Czyśmy już w naszej rozumnej pysze
Wydarli Panu berło z koroną?
Ja w to nie wchodzę, lecz powieść piszę