Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czuję, że w ostrzu mego brzeszczota
Jest bezpieczeństwo i pomsta braci;
Z tą myślą ręka potężniej grzmota,
A brzeszczot hartu swego nie traci.
Nie zdoła przebić serca w mem łonie,
Niech się Tatarzyn jak chce rozhula,
Kiedy pomyślę, że ciebie bronię,
Naszych kościołów, ludu, i króla.
Zdrową mi zostań! ja wrócę zdrowo,
Może Bóg spełni nasze nadzieje:
Zamiast pancerza szatę godową,
Z łupów tatarskich szytą, przywdzieję;
Pereł, brylantów, sznurek bogaty
Twej pięknej twarzy blasku przyczyni;
Z lamy złocistej będą ornaty
Do katedralnej naszej świątyni.
Sam Wojciech Tabor, wielki mąż Boży,
Choć go nie bawią złota ponęty,
Będzie wyglądał, jak jaki Święty,
Kiedy je włoży.
Bywaj mi zdrowa! żywym zostanę,
A nie zawstydzę mego oręża!
I ucałował oczy spłakane,
I sam zapłakał... cichą łzą męża, —
I wskoczył na koń, i ręką skinął,
Och! bo się trudno rozstać z niebogą!
I koniem zręcznie w polu wywinął,
I pędem wiatru puścił się drogą.

VIII.

Ona została — z tłumionem łkaniem,
W cichej nadziei, w cichej obawie;
Krzyż na powietrzu skreśliła za nim
I do modlitwy klękła na trawie.
Nie było zaklęć, ani rozpaczy,
Jeno kochanie, jeno tęsknota;
Bo rycerz wiedział, co słowo znaczy,