Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na oczach uśmiech, a twarz jej blada.
Tak, gdy się grzmiące chmurzysko sunie,
Płynie po przedzie obłoczek bladszy,
Nim łzawym deszczem na ziemię lunie,
Najprzód się w jasne słoneczko patrzy,
To się w cień schowa, to wymknie z cieni,
To poblednie je, to zarumieni.
Rycerz przywiązał konia do brzózki,
Tarczę przewiesił na siodła łęku,
Wbił w ziemię ciężki oszczep dziadowski
I rysią skórę zwiesił na ręku.

VII.

Piękni w tej chwili byli oboje.
Ona do niego troskliwie rzekła:
— Panie Marcinie! och! ja się boję!
Chociaż całego stal cię oblekła.
Czyż twoja pawęż dosyć jest zwinna?
I czy twój pancerz dosyć jest gruby?
Przebacz, żem śmiała, żem tak dziecinna,
Ale się lękam twojej zaguby.
Twojej zaguby... nie, to nad siły,
Nie mogę myśleć o twoim grobie!
Ciebieby w boju wrogi zabiły,
Mnieby zabiła tęskność po tobie.
Panie Marcinie! wracaj niebożę,
A pierś sklepiście okrywaj zbroją.
Rodzice moi zgodzą się może,
Będę szczęśliwą — bo będę twoją.
— Maryo dobra! — rycerz odpowie —
Pancerz mój twardy, miecz mój niekruchy;
Niosę me życie, niosę me zdrowie,
Alem najlepszej pełen otuchy.
Gdy syn Kościoła walczy z pogany,
Nad głową jego Anioł Stróż lata,
A jego piersi strzeże od rany
Bogarodzicy promienna szata.