Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy jaki świstek lub pergamin rzadszy
Starosta chciałby ocalić z grabieży,
Hesler powiada, że to sąd rozpatrzy,
A rozpatrzywszy, zwróci jak należy;
Tymczasem wszystko w jeden zwitek kręci,
Łamie pergamin i kruszy pieczęci.
Jak lew starosta w swych więzach się targa,
Lecz walczyć z tłumem daremne nadzieje,
Daremny protest, wołanie i skarga,
Że się krajowym swobodom gwałt dzieje.

XVI.

Młoda małżonka, strwożona, wybladła.
Ocalić męża do komnaty wpadła.
Daremne jęki słabej białogłowy, —
Chciała przed Sasem uklęknąć nieśmiało,
Ale ją wstrzymał wzrok męża surowy,
Zamknął w jej piersiach rozpacz oniemiałą.
Słuchajcie waszmość! — rzecze do Heslera —
Waszej przemocy oprzeć się nie mogę
Macie mnie więzić! gdzież wodza kwatera?
Już świt — co prędzej puszczajmy się w drogę.
Czemuż mi dotąd kajdan nie kładziecie?
Już mię prowadzić rozkażcie swej straży.
Oszczędźcie, proszę, zbolałej kobiecie
Widoku waszych rozbójniczych twarzy.
— Wszystko, starosto, pójdzie w swoją kolej! —
Odpowie Hesler z szyderstwem na twarzy. —
Ty, piękna pani, namawiaj go wolej,
Niech doma siedzi, niechaj gospodarzy,
Niechaj królowi hołd poddaństwa składa,
Niechaj na jego wojska nie napada.
Tak... po rycersku... niech rękę mi poda,
A ja rozkażę rozwiązać mu plecy.
Trochę za przeszłość posiedzi w fortecy,
I znów nastąpi pożądana zgoda!