Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znowu za barki pana Piotra chwyta.
Pan Piotr zrozumiał nierówne obroty,
Trącił żołdaka, co jęczał od bólu,
Z rąk się wywinął, umknął między płoty, —
Rajtary za nim — szukaj wiatra w polu!
Strzelono w pogoń raz, drugi i trzeci;
Lecz pan Piotr umknął, dobrze świadom drogi.
Tylko gdy wystrzał dziedziniec oświeci,
Starosta widzi, że Sasów huf mnogi,
Że jego hufiec nie wrócił z podróży,
Że nocna walka na nic nie posłuży.

XV.

Więc cisnął pałasz i wyrzekł z zapałem:
— Bierzcie mię w więzy, gdy wam siła dana;
Lecz elektora nie uznam za pana,
Bo już innego monarchę wybrałem!
— Jak wola wasza, miłościwy panie!
Mamy królewski mandat oczywisty,
Więc musim wasze obejrzeć mieszkanie,
Zabrać oręże i przeczytać listy;
A tego u was musi być zbiór duży,
Mnie pan starościc tłómaczem posłuży.
Wzięto kaganiec, i Sasów gromada
Hurmem do komnat starościńskich wpada.
Jeden za drugim żołdak podżegany
Błyszczące zbroje odziera ze ściany,
Ze starych szablic gorzko się najgrawa,
Co były świętem dziedzictwem rodziny,
Chociaż tam plama zardzewiała, krwawa
Jeszcze z pod Wiednia, jeszcze z pod Byczyny,
Mogła zaświadczyć, że w imieniu Bożem
I bronić drugich, i bronić się możem.
I pism szacownych starożytne pliki,
I pamiętników rodu foliały,
I świeższe listy, co w półkach leżały,
Wszystko to żołdak porabował dziki.