Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdzieś może sarnę obsadził w parowie,
Albo na lisa przy zapadni czeka. _
Hej, hej, za młodu i ja to umiałem
Nocować w lesie nad ostępu smugą,
Albo, łowieckim uniesiony szałem,
Odsądzić z domu za milę, za drugą.
I syn mój nieraz, choć dziecina młoda,
Placu dotrzymał wśród najtęższej zimy;
Bo w naszym rodzie płynie krew nie woda,
Z pustemi torby wracać nie lubimy.
Jak świat pamięta, w odwieczna kolei,
My tu niejedną deptaliśmy ścieżką:
Syn mój Żegota, a twój mąż, Agnieszko,
To szósty z rodu gajowy w tej kniei.
Lat już ze dwieście, chwalić Pana Boga,
Domowi Kiszków niesiemy usługi,
Szlachtaśmy z wieków, choć nędzna, uboga,
Lecz herb Sulima nie gorszy niż drugi.
I o tem wiedzieć powinnaś zawczasu,
Jaka jest nasza ustawa rodzinna:
Że kiedy głodni powracamy z lasu,
Misa na stole dymie się powinna,
I flasza z winem, miodem i gorzałą,
Wedle ochoty, albo na co stało.

V.

Tak z uroczystem pokiwaniem głowy,
Składając psałterz na sczerniałej balce,
Stary Sulima mówił do synowej,
Z czego się śmieli serdecznie dwaj malce.
Jeden z nich mówił, pocieszając szczerze:
Ej, matko, matko! nie frasuj się, proszę,
A ja wam drzewa i wodę nanoszę,
Rozpalim ogień, zgotujem wieczerzę;
Gdy ojciec wróci i opończę zdejmie,
I łuk, i oszczep powiesi na ścianie,