Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozdmuchywam pochodnię, a wicher ją gasi,
Mój słupek w ciemnie!
Pachołek grzmoce w plecy, a stróżowie nasi
Śmieją się ze mnie!
Ich kagańce goreją, a mój ciągle gaśnie!...
Ze łzą goryczy
Rozpaliłam kaganiec — a mój chłopak właśnie
Najmocniej krzyczy.
Wiatr przez rozbitą szybę zawiał do kołyski
Mojego zucha —
Śmierć z wiatrem naleciała, bierze go w uściski
A matka słucha!...
Ale nie może spieszyć bo tu ogień gaśnie,
Pachołek strzeże...
O dwunastej godzinie dały z armat właśnie
Zamkowe wieże.
Tam wykrzyka wiwaty i chyli węgrzyna
Gości gromadka;
A tu ogień rozpala, opłakując syna,
Zbolała matka.
Z zamku przywożą beczki trójniaku starego
I wina stare,
I sławetni mieszczanie aż pod ratusz biegą
Wychylić czarę.
A kiedy wszyscy krzyczą: Vivat mości książę,
W sukcesów drodze!
Ja do mojej dzieciny, do kolebki dążę...
Trupa znachodzę!
A nazajutrz, gdy każdy imieniny księcia
Wspominał szczerze,
Ja niosłam na mogilnik trumienkę dziecięcia,
Mówiąc pacierze.
I długo, długo jeszcze dusza zapamięta
Te huki całe:
Żółtą jak wosk twarzyczkę i żółte rączęta,
W krzyku skostniałe.