Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/415

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    W szesnastym roku — o Boże uchowaj!
    Miała iść za mąż, cieszyła się, śmiała;
    Pan miarkę żyta dał jej na korowaj,
    Otóż nieboga w dzień ślubu skonała.
    A tamten żebrak o drewnianej nodze?
    Zdrów jakby ryba, choć staw do naboru.
    Pamiętasz? z wioski powlókł się do dworu.
    Dostał kęs chleba — i umarł na drodze.

    XXVI.

    — Znają dokoła Zaborzyńskie zboże; —
    Znów mówił Szymon, nad czarką schylony.
    Zabora w cudze posyła je strony,
    Bo doma nigdzie wyprzedać nie może.
    Tam nasze żyto okrzyczano wszędzie,
    Tu w wielkiem mieście i znaku nie będzie.
    Tu między ludźmi niezgod co niemiara,
    Tu pełno śmierci, choroba się szerzy,
    Tu ludzie mędrsi, a słabsza ich wiara,
    W zaklęte ziarno tu nikt nie uwierzy.
    Nie tak jak w naszem miasteczku targowem!
    Onegdaj kupiec spotkał mię znajomy,
    Dawaj gawędzić to o tem, to o owem,
    O urodzajach i ziarna, i słomy.
    — No! — mówił do mnie — niech ja marnie zginę!
    Dziwnego pana wy jesteście chłopi:
    Garść jego zboża sypnij na wicinę,
    Pewno się cała wicina zatopi.
    Zdaje się rządny, gospodarz wyborny,
    Lecz z nim handlować nikomu nie radzę:
    Ciężki na rękę, grosz jego niesporny,
    Musi mieć serce powalane w sadzę! —
    O! panie bracie, mają rozum żydzi,
    Zdaje się prostak, a jak rzeczy widzi!

    XXVII.

    Taką gawędę słyszałem w gospodzie,
    I takem sobie rozmyślał w podróży: