Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A nad mą głową, — czy widzę? czy marzę?
Zwisły dwie ludzkie nieznajome twarze.
W lnianej odzieży jasnooka dziewa,
Zarumieniona, to naprzemian blada,
Pot mi ociera, do ust napój wlewa,
I patrzy w oczy, jakby życia bada.
Półwieczny wieśniak, siedzący koło niej,
Mego oddechu z natężeniem słucha;
Pokiwał głową, podparł się na dłoni
I buchnął dymem z krótkiego cybucha.
Twarz ogorzała, wąsata, brodata,
Lecz słodki uśmiech po twarzy mu lata;
Na silnych barkach miał sukmanę siwą,
Borsuczą torbę i przykrycie głowy;
U jego pasa był nóż i krzesiwo
I na rzemieniu kręty róg wołowy.
Patrzę się pilno... mniemałem, że roję;
Badam, czy żyję — lecz serce kołata;
Chcę mówić — słowa rozległy się moje:
Kto wy jesteście? i jaka to chata?
Czemu nie jestem w pustelnej pieczarze?
Czym ja przytomny? czy ja we śnie marzę?

XV.
Rzekł mi: Ja jestem tutejszy gajowy,

A wasza miłość, nie wiem kto jesteście.
Leżałeś w lesie bez ducha, bez mowy
Całą godzinę; zagadałeś wreszcie
Coś bezprzytomnie niby przy fortecy
Rycerz zajęty bojowem rzemiosłem.
Widząc, żeś chory, wziąłem cię na plecy
I do mej chaty, do córki zaniosłem.
Tutaj na sianie, to spałeś jak drewno,
Toś sobie jakieś przypominał zbrodnie.
Tak między życiem a śmiercią już pewną,
Myśmy was strzegli całe dwa tygodnie.
A człowiek jakoś na puszczy dalekiej