Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawołał Zebrzydowski z uśmiechem na twarzy. —
Lecz szkoda, że ów zapał ginie bez zapłaty,
Że nie rodzą owoców retoryczne kwiaty.
Może i ja za trzodę umarłbym z rozkoszą,
Lecz gdy pasterz zaginie, owce się rozproszą.
Muszę żyć — powinienem — i przetrwać złe próby;
Wilki się wałęsają u mojej chudoby,
Więc powinienem czuwać nad owczarnią Bożą.
A zresztą, księże Pawie, nam śmiercią nie grożą.
Chcą uczynić z nas posąg bezwładny a niemy,
Wydrzeć ostatki władzy, którą piastujemy;
Pozwolą wszystkim wierzyć, jak wskazuje serce,
Podpiszą obelżywą zgodę z różnowierce;
Niech kto wola buduje kacerskie zborzyska,
Fałsze piórem ogłasza i w druku wyciska,
Wolno mu kędy zechce potępienie szerzyć,
A Biskupom nie wolno klątwy nań wymierzyć,
Ni uwięzić kacerza Apostolską władzą.
Choćby ksiądz — twoje prawa na nic się nie zdadzą;
Polska, to kraj szlachciców, więc szlachectwu gwoli,
Co ci wolno z kanonów, statut nie pozwoli.
Za nic! — krzyknął Dziaduski — za nic takie dzieło!
— Aż mu ręce zadrżały, aż oko błysnęło,
Aż się żwawy rumieniec zaiskrzył na twarzy.
— A i jaż przecie szlachcic! i mój głos coś waży!
Jaż w mych ręku pasterskich dzierżę moc niebieską,
I choćby jedną jotą, choćby jedną kreską
Chciano czynić uszczerbek w mem pasterskiem prawie,
Na miecze różnowierców raczej pierś nadstawię...
Choćby król... choćby senat... i Rzeczpospolita...
Szkoda — rzekł Zebrzydowski — że cię nikt nie spyta.
Bo nie tylko w magnatach — i w szlacheckiej czerni,
Nie tylko różnowiercy, lecz i prawowierni
Burzą się jednym głosem, jak zhukana fala,
Że dzisiaj stan duchowny zanadto pozwala,
Zapozywa szlachciców przed swe sądy Boże
I sadzi do więzienia, co i król nie może.