Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hej! rycerzu Prokopie, czy ty żyjesz jeszcze?
Jeden, w nocy, wśród burzy, deszcz spluchał ci pono
I twoje pióro strusie, i brodę pieszczoną,
I srebrzystą czamarę. Ot widać trzy krzyże,
Rumak wspina się, parska i uszami strzyże,
Czy droga nieświadoma, czy się czego lęka?
Patrz... iskra nieruchoma — to światło z okienka.
Ach pomnę — jest tu chata strzelecka na lewo,
Może znajdziem przytułek przed straszną ulewą;
Strzelec tutaj znajomy — zapukajmy śmiało,
Pan Boksza Radoszewski, starzec jakich mało,
Biedny lecz zacny szlachcic — ej będąż nam radził
Kielich pieprznej gorzałki po deszczu nie wadzi,
A stary ma gorzałkę. Tak Zaręba marzy,
A deszcz oczy zalewa, grad chłoszcze po twarzy,
A rumak, choćby żebra przebić mu ostrogą,
Nie chce kroczyć inaczej jak noga za nogą,
Snadź trwożny błyskawicy, która wciąż migota.
Rycerz dobił się wreszcie pod strzeleckie wrota,
I silnie zakołatał, i słyszy w oddali:
Kto tam stuka? Wszelki duch Pana Boga chwali! —
Podróżny! wpuśćcie na noc! — Ot zaraz otworzę —
A cóż to za ulewa! — Nie dopuszczaj Boże!



PIEŚŃ DRUGA.

TRZEJ OKSZYCE.

I.
Kto ciekaw, niech w Bartoszu Paprockim przeczyta,

Że Boksze Radoszewscy szlachta znakomita.
Pieczętują się Okszą — to świetność nie mała,
Na czerwonej pawęży halabarda biała,
A ostrze halabardy służy na lewicę,
Z Czech, z rodziny Werszowców pochodzą Okszyce,
Lecz dobrze zsarmacieli przez wieków koleje,