Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Choć była własna chatka, a w niej, dzięki Bogu,
Na szlacheckie starcowi wyżywienie stanie.
Miałem wtedy trzech synów i sam byłem krzepki;
Bywało my we czterech choć czartu podążym.
Najmłodszy z nich chłopczyka już miał u kolebki.
Najstarszy był zaścianku naszego chorążym.
Przyszła wojna ze Szwedem... krótka szlachcie rada,
Już nie siedzieć za piecem, nie pilnować pola;
Przyszła wić od hetmana — wola czy nie wola,
Siadaj na koń, kto szlachcic i kto szablą włada.
— Ot jedźcie, synki! — rzekłem, wywiodłem za wrota,
I pobłogosławiłem. Padli na kolana,
Potem siedli na konie i ruszyli kłusa.
Zapłakałem ukradkiem, żem stary sierota,
Zmówiłem pięć pacierzy do Pana Jezusa,
I poszedłem na służbę do dawnego pana.

III.

— Mój pan, młodszy ode mnie, ciągle czytał księgi,
I miał głowę nabitą mądrością niemiecką;
Ale umiał szanować stare niedołęgi.
Ja mu bywało bajam, on słucha jak dziecko.
Słucha, lecz mówi czasem: Ja temu nie wierzę —
Bo w księgach nie tak stoi. — Ot dziwak uczony!
Pomawiali go ludzie, że trzymał z masony;
Lecz to fałsz: sam widziałem, jak mówił pacierze.
Dobrze mi było: dość chleba i czasu,
Niekiedy panu stare rzeczy plotę,
Czasem kuflową podzielam ochotę,
Najczęściej idę ze strzelbą do lasu.
Bywało sobie w wieczornej godzinie,
Mówiąc koronkę, usiadam na dworze;
Liczę Zdrowaśki, patrzając na zorzę, —
Ni stąd ni zowąd i łza mi popłynie!
A była u mnie ta przy wy czka marna.
Żem trzy gwiazdeczki polubił z zapałem;