Strona:Poezye Józefa Bohdana Zaleskiego.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bagna nie bagna, jary nie jary,
Leją się w górę, z gór na nizinę,
Już o to rzéka, szumi bór stary,
Skinął Wychowski — wpław przez Taśminę.

Wraz się rzucili naprzód schyleni,
Gniéwna się woda przed i za nimi
Pęka w obręcze, pluska, wre, pieni,
I srebrzystemi wyziewy dymi.

Cóż to? czy niebo na ziemię spadło?
Jakie złudzenie! co za odbicie!
Prując przejrzyste wody zwierciadło,
Mniemali płynąć po zorz błękicie,

I już brzeg — hetman spiął się w strzemienie,
Czekał na hufce, obejrzał nieco,
Czy cali ludzie, czy wszystkie konie,
Ruszył,,[1] ruszyli, lecą i lecą.

Noc się zciemniła, jeszcze lecieli,
Pół nieba w zorzach błyszczy się jasno,
Długi półokrąg świtem się bieli,
Coraz mrok rzadszy i gwiazdy gasną.

Ranna się chmura rumieńcem krasi,
Słońce gdzieniegdzie złoci jej brzegi,
Teraz stanęli rycerze nasi,
By spocząć nieco, przejrzéć szeregi.


  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek po wyrazie.