Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I — że się ciężar przestało już nosić:
Upaść mu jeszcze do nóg — i przeprosić —
— — — — — — — — — — — — — — —
Wtedy — o! wtedy ona by widziała
Wszystko, prócz ceny prawd — i wszystko w tobie
Ceniła — prócz twej krwi i twego ciała!»
— — — — — — — — — — — — — — — —

Słów tych wewnętrznie młodzieniec domawiał,
Jakoby obca, rozsądna osoba —
Gdy w gruppie ludzi potrącił Barchoba,
Który z rzeźnikiem stał: drugi oprawiał
Baranka, białe zeń ściągając runo,
Krwią do okoła rumiane ciepławą;
Jak gdy okrycie kto rozłącza z ławą,
Pierw do siedzenia miękkiego zasłaną,
Lub naklejone obicie ze ścianą. —

Było to bowiem miejsce, Placem zwane
Przedajnym — gwarne, wilgotne, zaulne[1]
W upały nawet — że nie zamietane,
Temperaturę mające szczególną
I coś szarego w powietrzu jak pyły. —
Tu, tam, wnętrzności leżały na bruku
Indziej się kwiatów wieńce czerwieniły —
Ptasząt śpiew wmięszan do powózek huku,
A do cięć głuchych w mięso, ludzka mowa,
Dawały temu obrazowi całość
Ducha, w rozpaczy, gdy wyczerpnął słowa
I zaniepoznał co radość? co żałość?
A widząc rzeczy-różnicę, nie rzeczy,
Gdy twierdzi nawet coś, to wstecznie przeczy. —

Barchob, od kupna od wróciwszy lice,
Napotkał oczy przechodnia ku niemu
Zwrócone, jako letnie błyskawice,
Lecz te, wraz giestem pytającym «czemu?»

  1. Zaulne od zaułek.