Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jeden więc płochy żart myśli niewieściej,
Niedosłyszenie jedno i nazwisko
Męża — co świeżo oddan jest boleści,
Zrobiły zamęt, który stał już blizko
Sprzeczki; albowiem pomięszał powagi,
O ile prawdy nie znosiły nagiej. —

Mistrz Arthemidor czuł się może nieco
Wypartym z blasków, co jak Febu świecą,
Czyniąc go zawsze stojącym wspaniale.
Utwierdzonego na słonecznym wozie,
W nieodpoczliwej swej apoteozie.

Zofia też, którą, jak Safo, na skale
Gmin przywykł mniemać wiszącą u liry
Dłońmi, a rąbkiem ledwo szaty nikłej
W nieodgarnięte zaplątaną żwiry —
Czuła się w roli swej zachwianą zwykłej.

Barchob pojmować nie mógł, że wypadek
Może mieć miejsce — a jego towarzysz
Stał, jako powód sprawy i jak świadek —
Co jeźli dobrze, jak zaszło tu, zważysz,
I zwiększysz w postać takiego ogromu
Jak Rzym. Odpomnisz niejasne powieści
O Chrześcianach, iż są plagą domu,
Który ich ciche osoby pomieści;
Tudzież o znaku linji dwóch przeciętych,
Co tych przeklętych strzerze czy tych świętych —
O cieniach zmarłych i nazwisk ich sile
Takiej, że wzmianka sama zrobi tyle —
Tyle niesmaku i roz-spółecznienia,
Dla jednej nazwy — mniej — dla nazwy cienia!
— — — — — — — — — — — — — — — —
Tak się i stało — przy onem spotkaniu,
Gdzie wyraz: «quidam» ład pomięszał cały,
Aż po stopniowem myłki sprostowaniu,
Postacie w formy dawne powracały.