Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

V.

Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata-tego księciem —
Mdławe, lecz ufne — choć wciąż je mrok mami —
Pod taką dobę u Arthemidora
Do głównej sali wracano z ogrodu:
Śniadać zbliżyła się konieczna pora,
Dla gości skrzydłem poruszonych chłodu,
Chłodu, co lubo letni, ostro godził
Na bezsennością gorące powieki
I trzeźwił róże mdłe a oczom szkodził,
Po-rozparzanym od wewnętrznej spieki.
Szli więc do sali, gdy niewolnik zasię,
Do laurowego wbiegnąwszy ciennika:
Zdjął lirę Zofii wiszącą na pasie,
Pargaminowe zwitki z pod stolika,
Pudełko z kości słoniowej z woniami
I oddał służbie stojącej za drzwiami.
— — — — — — — — — — —

Nie długo, uczta u Arthemidora
Zwykłemi kończyć się będzie toasty;
Wszelkiej tam rzeczy osobna jest pora,
I o wigilii najdalej dwunastej,
Ktokolwiek salve wybite mozajką
Koturnem swoim niebacznie zawadzi,
Przyjętą będzie pocieszał się bajką:
Że Mistrz dyktuje właśnie, albo radzi. —
Z Koryntu rodem, Arthemidor w Rzymie
Sławy urokiem otoczył swe imię;
Był nawet wzywan i do Adriana,
Na posłuchania treści niewiadomej —
Bliżsi wszelako — tych przyjmował z rana —
Twierdzili, że był wolnym jak atomy,
Że w Adrianie cesarz dlań jest człekiem,
Że Amaltei napawa go mlekiem;