Przejdź do zawartości

Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez złość jéj czasem plują na lico;
A ona ślinę otarłszy z twarzy,
Wyciąga ręce do tych nędzarzy,
Jak kokosz kiedy ziarno wybierze,
Wytrząsa szmaty jak skrzydeł pierze,
I woła na nich ze wszystkiéj mocy,
Przyjmcie ostatni grosik sierocy.

— Moiście drodzy nie mówcie daléj!
Bobyśmy dzieci w nocy nie spali,
A tak to będziem myśleli o tém,
Jak święci chodzą okryci złotem,
Jak wylatują by pszczółki z ula,
Jak perły sieje święta Urszula;
A smutne rzeczy matko kochana.
To już zostawcie do jutra rana.

Do jutra dziecie, do jutra moje,
Niech ci śpiewają rodzinne zdroje;
Do jutra gwiazdy niech patrzą na cię,
I święty spokój w ojcowéj chacie.
Do jutra niechaj bór okoliczny,