Strona:Poezje Teofila Lenartowicza1.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwarł szczelnie usta by gadzina niema,
I tylko głownie i dymy ogniska
Stały na drodze między tymi dwiema.
Nozdrzami wciągał dym jak powiew wonny,
Gdy w dali ogniem czerwieniała woda,
Patrząc na cara, to na posąg konny,
Jakby urągał im, słowem, swoboda!

W oczach cesarza nad miasta pożary
Nad ogniem inne wznosiły się mary,
W dziwnie anielską odziane tęsknotę
Szły cienie polskie jak posągi złote,
I roztapiały się w tém niebie gniewném,
Co deszczem iskier trzęsło nań ulewnym;
Aż przerażony stojący w pomroczu
Począł ocierać by łzy krwawe z oczu.

I pomyślałem, ten za zbrodnie przodków
W zbrodniach następca zbrodniami ciężarnych,
Schodzi jak widmo do przepaści czarnych...
W tém Car popędził, skry sypnęły z podków.
I w cieniach zniknął za dymy ciężkiemi,