Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spieszno mi — mam zajęty dzień interesami;
W bardzo ważnym procesie stawam przed kratkami,
A może nawet po nim przyjdzie sprawa druga. —

(Zabierając papiery i kłaniając się nisko.)

Szanownego Prezesa najżyczliwszy sługa!

pan bonawentura, ściskając mu rękę.

Drogi panie Dyderski! dzisiaj najwyraźniej
Dałeś mi szczery dowód prawdziwej przyjaźni.




SCENA II.
PAN BONAWENTURA, sam.
(Siedzi przy stoliku z czołem opartem na dłoni.)

Wyrwać go z tej przepaści jeszcze czas jest może —
I przy Twojej pomocy, miłosierny Boże,
Tym szaleństwom i hańbie dziś koniec położę!

(Po chwili namysłu.)

Wiem prawdę — lecz mi spadła straszniejsza od gromu,
Zwiastująca dyshonor dla mojego domu! —
A jam liczył niebaczny, że mój wnuk Marceli
Pociechą mi ostatki życia uweseli!
Że strzegąc poczciwego przodków obyczaju,
Będzie chlubą rodziny, zaszczytem dla kraju —
A on! —

(Wzdycha.)

Jam, zaślepiony, ucha mu nadstawiał,
Gdy mi wczoraj o swoich folblutach rozprawiał,
I starca miękkie serce do pobłażań skłonne,
Już go uniewinniało za te szusy konne! —

(Wstaje i podnosi ręce w górę.)

Panie! przed Twem obliczem pełen skruchy stoję!
Gorycz, którą mnie poisz przyjm za grzechy moje,
Ale mnie nie opuszczaj w tej biedzie i wstydzie! —