Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
pani hrabina.

To źle — bo i ja także robiłam planiki;
Lecz interesa papy mięszają mi szyki. —

(Nieśmiało.)

Jutro wszyscy zajęci końmi, wyścigami —
I liczyłam — że papa — pojedzie wraz z nami.

pan bonawentura, marszcząc czoło.

Źleś Wasani liczyła! Ta końska parada
Bynajmniej do mojego gustu nie przypada —
To dla młodych, nie dla mnie zgrzybiałego dziada!

pani hrabina.

Szkoda! Bo od tygodnia na jutrzejszą fetę
Teklunia już przyrządza śliczną toaletę —
Nową suknię przymierza i całe dnie marzy,
Jak modny kapelusik będzie jej do towarzy!

panna tekla.

Kiedy dziadzio nie jedzie, to i ja zostanę
Choć nie widziałam kursów.

pan bonawentura, żywo.

A! moje kochane!
Jakto? do waszych zabaw mam stać się zawadą?
I więzić was przy sobie — — Kiedy wszyscy jadą,
Jedźcież i wy za niemi — wystrójcie się ładnie —
Przecież tam bez mej straży nikt was nie ukradnie!

pani hrabina.

Łatwo to papie mówić; lecz mojem jest zdaniem
Że gdy papa nie jedzie, to i my zostaniem!
Wie papa jaka plotka po Warszawie lata
I co za długi język u modnego świata!
Jeśli się sama z córką w trybunie pokażę,
Wnet niobecność papy dojrzą nowiniarze
I ozwą się złośliwe zewsząd komentarze —
I całkiem już uwierzą że papa kochany
Nie chce widzieć Marcelka — na nas zagniewany.