Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak to zwykle po miastach — potwarz i obłuda —
A źródłami tych grzechów: próżniactwo i nuda!

pani hrabina.

Myśmy tu przyjechały aby papę z nami
Przed obiadem na spacer przewieźć alejami.
Słońce błyszczy na niebie pogodą czerwcową —
Odetchnąć tem powietrzem, to dla papy zdrowo.

panna tekla.

Obaczym mnóstwo ludzi; a mnie tak milutko
Będzie jechać z dziaduniem —

pan bonawentura, całując ją w czoło.

Moja ty jagódko!
Może tam nas napotka jaki modny fraczek
I wnusia chce pokazać swój ładny buziaczek?
Zgadłem! — Oczki w dół poszły, a wystąpił raczek!

(Śmieje się.)

No dobrze, pojedziemy.

pani hrabina.

Papuniu kochany!
Jakież papa na jutro zrobił sobie plany?

pan bonawentura.

Jutrom interesami cały dzień zajęty.
Najprzód u Kapucynów będę na Mszy świętej,
Potem u mecenasa — bom mu przyrzekł wczora —
A potem przy mej wełnie zejdzie do wieczora.

pani hrabina.

A czy już nic w tych planach odmienić się nie da?

pan bonawentura.

Nie kochanko — dopóki towar się nie sprzeda. —