Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lub że Sir Peper dobiegł w pięć minut do mety,
Miało to krew uzacniać i zwiększać zalety
Mojej stadniny wiejskiej, co w tym samym czasie
O piętnaście mil zdala po łące się pasie!
A choćbym nawet przywiódł parę mych kasztanów
I w trybunie, pośrodku waszych gentlemanów,
Postawił jako widzów — to jeszcze nie sądzę
Bym w nich przez to obudził emulacji żądzę!
Nikt dawniej nie posłyszał u nas o gonitwie,
A były sławne stada w Koronie i Litwie.
Wiśniowieckich, Tarnowskich i Sanguszków konie
Mnożyły piękną rasę w każdej kraju stronie.
Nie szedł do Angielczyków z Polski okup złoty,
Za klacze skakające przez rowy i płoty.
Tureckie zaś bachmaty z krwią i siłą djablą,
Pod Chocimem i Wiedniem płacił szlachcic — szablą!
Oj! nie były to pewnie rasowe Folbluty,
Na których nasz Czarniecki, bez wioseł i szkuty,
Wpław przez nurty Pilicy i morskie odnogi
Wiódł zwycięskie swe hufce na najezdne wrogi! —

pan marceli.

Napróżno chciałbym zbijać tę piękną orację!
Drogi Dziadzio ma rację — lecz i ja mam rację.

pan bonawentura, przerywając mu.

Waść chwytasz kwestję z wierzchu, a ja biorę ze dna;
Racje mogą być liczne — lecz prawda jest jedna,
Prawda przy mnie —

pan marceli.

Dziaduniu! nim ten spór rozpocznę,
Chciałbym aby go świadki poparły naoczne —
Dla tego błagam dziadzię aby jutro raczył
Być z nami na wyścigach — aby sam obaczył
Jaki to dobór jeźdźców, jakie pyszne konie
Wysuną się na popis w Mokotowskie błonie!