Że mógłbym bezboleśnie rozlać się w błękicie,
Jak brzask światła, woń kwiatów — że jestestwo moje
Mogłoby się rozpłynąć jak rosa na zdroje —
Ulecić jak dźwięk harfy w akordu zachwycie!
— O! nie! ty nie popłyniesz jak światło w niebiosa;
Ty nie wzlecisz jak zapach z kwietnego kielicha;
Nie stopisz się bez cierpień jak poranna rosa!
Tylko naturze dana śmierć słodka i cicha!
Sercu ludzkiemu dłuższa naznaczona męka:
Ona kona powoli — kawałkami pęka! —
1851.
O! jak miło w Prowancji, po dziennym upale,
Kiedy słońce, zstępując po niebie bez chmury,
Zatonie jak łódź w morzu, za skalnemi góry,
A księżyc z bladem licem wypłynie wspaniale
Na rozkwitłe gwiazdami lazurowe fale —
Jak miło wówczas wielbić piękności natury,
Zasłyszeć śpiew słowika, albo szum ponury
Potoku, co na bliskiej roztrąca się skale!
Piękna nocy Prowancka! — Upały dziennemi
Utrudzony, oddycham w twą samotną ciszę
Jak Farys Mickiewicza, piersiami całemi!
A gdy śpiew serenady gdzieś zdala posłyszę,
Myślę że los mnie przeniósł do Italskiej ziemi —
I że czarna gondola do snu mnie kołysze!
1834.