okryty łachmanami, chodzi po ulicach krokiem niepewnym, z twarzą dziką i oczami wytrzeszczonemi. Wyjechaliśmy przez jedną z głównych bram, na pola w obrębie trzech mil od miasta; widziałem tamże wielu ludzi uprawiających ziemię różnemi instrumentami, lecz nie mogłem się domyślić coby robili, gdyż nie widziałem na polu, ani trawy ani zboża, lubo grunt zdawał się być wybornym. Ośmieliłem się zapytać mojego przewodnika, czem się tyle głów i rąk w mnieście i na polu zajmuje, kiedy nie widać żadnego skutku jakiej pracy, ale przeciwnie, nie widziałem nigdzie ziemi tak źle uprawionej, domów tak źle zbudowanych i upadkiem grożących, ani ludu z twarzą i ubiorem nędzniejszym jak tutaj.
Pan Munodi był osobą pierwszej rangi w kraju, a niegdyś gubernatorem Lagado, ale przez intrygi ministrów złożony został z urzędu z powodu niezdatności. Król jednak obchodził się z nim łaskawie, jako z człowiekiem uczciwym ale bardzo ograniczonym.
Na moje uwagi ganiące tak mocno kraj i mieszkańców, odpowiedział: że nie dosyć długo bawię w kraju, abym mógł o tem sądzić, a każden kraj ma swoje zwyczaje. Przytaczał mi i inne podobne rzeczy; lecz za powrotem do pałacu spytał się: jak mi się ten gmach podoba? jakie tu niedorzeczności znajduję? cobym mógł w ubiorze i postępowaniu jego służących ganić? Bez wahania mógł mi te pytania czynić, bo wszystko było u niego przepyszne, regularne i gustowne.