Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ga mocno lejce, tnie siarczyście batem i, wydobywając z gardła szereg nieludzkich wrzasków, z wściekłą fantazyą sadzi przez przeszkodę. Tak mi imponuje swą pogodą i swą zamaszystością, że nabieram do niego ślepego zaufania. Zaczynam przypuszczać, że gdyby wszystkie cztery nogi konia zawisły nad próżnią, a Mustafa furgonem kierował, potrafiłby jeszcze nas wyratować, wbrew wszelkim prawom fizyki.
Pierwszy ten dzień podróży przechodzi względnie wesoło. Czas jest przepiękny, a droga malownicza; panuje na niej ruch i ożywienie. Co kilka wiorst spotykamy kramiki z owocami; przekupnie biegną za nami, ofiarowując orzechy i winogrona. W południe dostajemy w zajeździe herbaty z samowara, razowego chleba i znów orzechów, winogron i rodzenków. Wieczorem, w osadzie Drewisty, gdzie zatrzymujemy się na noc, dają nam oddzielną izbę z dwoma tapczanami, zaopatrzonemi w bardzo prymitywną, lecz nie najbrudniejszą pościel. Niestety, nie ma kluczy we drzwiach, nie ma klamek, nie ma nawet zasuwek. Są zato koty, o czem nie wiedzieliśmy. Nasze zapasy przypadły im widocznie do smaku; budząc się następnego ranka, widzimy naszą pieczeń, wspaniałą pieczeń z Trebizondy porwaną, poszarpaną, obficie utarzaną w kurzu i oczywiście nie godną już ludzkiego podniebienia.
Rozumie się, że o miednicach, dzbankach do wody i innych luksusowych a zbytecznych wymysłach cywilizacyi mowy tu nawet nie ma. Dobrze