Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze, że nie brak wody, czystej jak kryształ, źródlanej. Jedno drugiemu leje jej nieco na ręce... na co miednica?
Budzą nas już o 4-ej zrana, choć wyjechać mamy o 6-ej. I tak dziać się będzie przez dwa miesiące, przez cały czas podróży. Daremnie tłómaczymy Czerkiesowi i Mustafie, wzywając na pomoc najwyrazistszą mimikę i cały nasz zapas tatarszczyzny, że pół godziny wystarczy nam na wszystkie przygotowania. Oni wytrwale budzą nas w noc czarną i ubrani czekać musimy półtorej lub dwie godziny, zanim karawana w dalszą drogę wyruszy.
Drugiego dnia pniemy się jeszcze więcej ku szczytom; na widnokręgu wrzynają się w niebo śniegowe wierzchołki. Droga rozsnuwa się tuż przy szczytach. Pod nami głębokie wąwozy. Stoki gór porosły gęsto świerkowym lasem, strumienie tryskają ze skał; gdzieniegdzie stada owiec znaczą się na pokrytych trawą zboczach ciemnemi plamami. Niezwykle malowniczy krajobraz przypomina Szwajcaryę, lecz Szwajcaryę dziką, bez kolei, telegrafów i telefonów, bez wykwintnych szalecików, bez wspaniałych hoteli i fertycznych a wdzięczących się Madchen służebnych.
Tu wdzięczy się jeden Mustafa szerokim uśmiechem swych ust bezzębnych, prosząc o bachczysz i „tytoń”. Mijający nas „turyści” wyglądają na rozbójników. Spotykamy mnóstwo tatarskich arabatczów, zaprzężonych w woły krótkich wozów o dwóch olbrzymich, straszliwie skrzypiących drewnianych kołach. Arabatczi w baraniej czapie, o twardej