Strona:Pod lipą.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widzicie ją ?...
To ona... bez rąk, Jańczewska młoda, nad siostrą schylona słyszy, iż serce jej bije jeszcze... żyje... nie zabita... ratować ją trzeba.
Nie ma rąk, podnieść jej nie może, nie może krwi zatamować, nie może wody podać.
Zębami chwyta skrwawioną szatę siostry i tak wlecze ją powoli za próg. Siostra cięży jak głaz — zęby rwą szatę w kawały, chwyta w innem miejscu — wywlokła ją za próg... W usta nabiera śniegu po drobinie, na skronie składa... do ust sinych wciska...
Zewaldowa budzi się z omdlenia, lecz nie ma siły tyle, aby ruch jeden zrobić.
— Siostro! szepcze Janczewska błagalnie... obwiąż mi ręce, aby krew wstrzymać.
Lecz nie... ani się ruszy... znów omdlewa — blednie... w pół żywa.
Chwyta zębami jej szaty, sunie się sama na kolanach i tak wlecze nieszczęsną dalej...
Widzicie ją?
Już jest za wrotami, już do wsi przez pola śnieżne posuwa się sama, wpół omdlała, bez rąk, w zębach wlokąca konającą siostrę...
A do wsi daleko...
Noc ciemna — mróz ścina krople krwi na śniegu, mróz pali skronie; chora Zewaldowa zastyga i coraz cięższą się staje...
Od lasów Wiśniewskich do wioski kawał duży... droga jak wieczność nie kończąca się... sił coraz mniej...