Strona:Pod lipą.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otrę ci łzy — szepce kobieta — zamarzły na twojem licu... krwią z ran syna zarumienione.
I oto idzie cichy — wielki pogrzeb dziecka, a żadne dzwony mu nie grają, żadna pieśń go nie żegna...
Bez trumny, bez czamarki, w poszarpanej kulami koszulinie niosą ciało Pawłowicza, rozstrzelanego w Wiwentach dnia 18 go stycznia roku 63... a wicher mroźny huczy po nad głowami smutkiem pochylonymi i jęczy straszną skargą krzywd ciągle spełnianych.

. . . . . . . . . . .

— Śpij, dziecko moje biedne — szepce matka przy drzwiach zamkniętego grobowca — śpij moje dziecię... ostatni wszedłeś w grono przodków... z pod stopy cara wybłagałam i wypłakałam twe ciało — z pod stopy cara uleciała twa dusza wolna i szczęśliwa — teraz już nic ci nie grozi, teraz już bezpieczny jesteś...
— Teraz ja do ciebie co dzień będę tu przychodziła, ja matka, ja Polka, będą ci opowiadała co się w Litwie dzieje, jak stopa cara gniecie i męczy, jak duch narodu zgnieść się nie daje... Teraz już nikt mi nie zabroni modlić się przy twoim grobie, teraz nie boję się, aby po twoim ciele deptać mieli sałdaci...
I tak co dzień, klęcząc u grobu syna, pani Pawłowiczowa modli się i płacze, ani wiedząc, ile to dni od pogrzebu minęło, ani słysząc, co się w koło dzieje.