Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wkrótce każda gałązka i listek
stały się srebrną ze złotej i szarej.

A teraz spójrzcie: lecą całe chmary
wątłych śnieżynek — jakoby okwity
z olbrzymiej starej wiśni, wybujałej
kwieciem gałęzi gdzieś, hen, nad błękity:
jeden strząs boży i świat się stał biały.

W pogodzie ducha, dawno niezaznanej,
z uśmiechem, który warg nam nie wysila,
depcem mech śniegu, jak puch morskiej piany;
a idziem krokiem tak lekkim, że mila,
choćby najdłuższa, wyda się stajaniem.

Czujemy, jako bez żadnej przyczyny
ocknięta radość wnet nami owładnie...
i nim spostrzeżem to — dziećmi się staniem
w sobie i usta, nawykłe do drwiny,
szepną nie: „pięknie“ już, ale „Jak ładnie“.

Cokolwiek ujrzym, wszystko nas ucieszy;
bo się na wszystkiem dziewicza biel kładnie,
bo śnieg już wszędy rośnie, mszy się, strzeszy,
śmigając, plącząc się w powietrznym pląsie,
niby wyroje ciem białych, co lśnią się
blaskiem matowym, wirując...

I oto
przyłapiem siebie na dawnej zabawie
z lat, wspominanych z najcichszą tęsknotą: