Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Aureli. Chciej pani wierzyć mojemu doświadczeniu. Dzicy to nie baranki, lecz smoki. Zgodę z nimi można tylko utrzymać nieustannie do nich wymierzonym karabinem. Podobałoby się pani tak przyjemne i tak bezpieczne życie?
Regina. Zapewne — ale czy ono jest jedynie takiem?
Aureli. Zwykle jeszcze gorszem, bo trzeba ich często zabijać a zawsze serdecznie żałować. Europa nie ma pojęcia o przerażającej panoramie żywych obrazów Afryki lub Australii, gdzie przesuwają się całe gromady szkieletów, ledwie skórą obciągniętych i ginących z nędzy. Może świat cywilizowany żartuje z podobnych wzruszeń, wyznam jednak, że zwiedzając przed kilku laty z opiekunem Ocean Spokojny i będąc świadkiem śmierci ostatniego Tasmańczyka umierającego prawie z głodu, płakałem jak dziecko.
Regina. Umarłabym tak nędznie, gdybym tylko przedtem mogła żyć tak swobodnie.
Aureli. Dzicy żyją swobodnie! Ha, ha, ha! Gdyby im kto dał tę mądrą czaszkę, w której się europejska, plotka o ich wolności wylęgła, z pewnością nie zrobiliby z niej jak zwykle puharu, lecz co najwyżej miarkę do kukurydzy. Ich wszystko więzi i podbić może. Sam widziałem, jak składali ofiary osłowi, którego okręt francuski zostawił na brzegach Zanzibaru. To wcale nie wymysł, że gdy raz wiatr poruszył zgubionym przez europejczyków asem kierowym, całe plemię zaczęło mu oddawać cześć boską.