Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziku? Nie starostą lub koniuszym, to podstolim, cześnikiem, pisarzem, asesorem, na wierzch wypłynąwszy zawsze łatwiej w kłopotach się obracać. Ale bez niczego, bez żadnej godności pośród samych tytułowiczów, a jeszcze w wojnie z nimi, to tyle znaczy, co dmuchać w żagiel, kiedy wiatr nie wieje. Biedny kalefaktor w szkołach, chociaż od profesora guzy odbiera, małych szlachciców w kozie ćwiczy. Oto jest korzyść urzędu. Kto na tej drabinie stoi, zawsze ma na niższym szczeblu kogoś, którego w łeb kopnąć może. A ty ojczulku miałeś pod sobą tylko ziemię, jak trznadel, a nad sobą wojewodę, jak jastrzębia.
Michał. Tak Marku, głupi Pielesz, bardzo głupi.
Marek. Tam, gdzie woźny z pozwem musi się jak złodziej skradać, a złapany baty odbierać, on spodziewał się najpotężniejszego pana sądem pokonać!
Michał. Głupi Pielesz.
Marek. Do ostatka. Czy nie rozumniej było błazna wojewodzie oddać i za to majątki dostać? I sobie i mnie, ojczulku, krzywdę zrobiłeś. Bo gdyby mi wojewoda chciał rózgami skórę posiekać, powiedziałbym: każ ją lepiej całą ściągnąć, wygarbować i na okładki do twej księgi praw przeznaczyć, według której proces z Pieleszem wygrałeś. Okrawki zaś daruj memu dawnemu panu, niechaj z nich na siebie uzdeczkę uszyje.
Michał. Spiesz się Marku, spiesz. Przed wieczorem musimy wyjechać, a ja potrzebuję być u patrona.