Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czy my z czasem i królewska korona na głowę nie spadnie. To nie Pielesz, co nie ma siły utrzymać swojego i za cudzem nie goni. Dobrze z błaznem o prawie i słuszności gadać, ale nie z sędziami. Jeżeli nie przestanie taką bronią wojować, to niedługo ja będę musiał zostać poważnym szewcem, a moja pani klucznicą.
Justyna (drgnąwszy). Marku!
Marek. I wtedy jednak robiłbym takież same pantofelki. Nie przymierzy ich nawet pani? (siada n nóg Justyny). Zdejmę te brzydkie a włożę to ładne.
Justyna. Nudzisz mnie.
Marek. Tylko nóżki daj mi piękna pani (zdejmując trzewiki, kładzie nowe). Ach, te nóżki, takie małe, że w strączkach akacyi chodzić by mogły. Wojewodo! Takie białe, że z ich skórki narcyzom korony wystrzydzby się dały. Wojewodo! A takie w dotknięciu miłe, jak puch anielskich skrzydeł. Wojewodo!
Justyna (z zadowoleniem, ściągając Markowi z głowy kaptur). Zdejmże kaptur, kiedy tak mówisz.
Marek. To mało: gdy patrzę na te śliczne stopki, usta mi się nie do słów, lecz do całusów układają (całuje Justynę w nogę).
Justyna (powstawszy — dumnie). Nałóż kaptur — błaźnie!
Marek. Ha, ha, ha, wojewodo — jakie słodkie!... (wchodzi Krystyna).
Justyna. No cóż?
Krystyna. Widziałam pana (ogląda się na Marka).