Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Justyna. Czy to my sobie równe?
Marek. Nie, ona jednak dla wojewody bardzo odpowiednia, bo chociaż już robaczywa, ale dojrzała, a jego starym zębom takiej właśnie potrzeba.
Justyna (siadając). Dość tego paplania. Wojewody nie drażnij, bo kpiny twoje do niego dolecą, a wiesz jak dla nas niebezpieczny. Podobno nawet dziś ma być nasz z nim spór w trybunale rozstrzygnięty.
Marek. Jak nóżki pani kocham, on tę sprawę wygra, bo ją sam sądzić będzie. Trybunał jest zawsze do wynajęcia dla wielkich panów, a on dobrze zapłaci. Deputatowi pod karą gardła nie wolno dać w gębę, ale wolno jak najwięcej w rękę i można być nawet pewnym, że nie odda. Wojewoda od tygodnia im już sumienie wyzłaca, a oni tak radośnie skaczą, tak ogonami kręcą, że aż miło będzie patrzeć, jak nimi pana Pielesza w palestrzańskiej kniei osaczy i wypaproszy. Nie pomoże sprawiedliwość, gdy jej głodne dziateczki za żerem się rozlecą. Śmiesznem nawet byłoby żądać, ażeby wojewoda przegrał, kiedy niektórzy deputaci już za pieniądze od niego córkom wyprawy pokupowali.
Justyna (zamyślona). Nie pleć.
Marek. Wszystko jedno: więcej mi nie przyrzecze, niż przyrzekł, że mnie na maść zetrze. Figlarz to rzodkwią i pieprzem tureckim nadziany! A hojny! Na wypędzenie duszy z mojego ojca podobno aż całą brzozę rózg zmarnował. Jeśli chłopu dogodził, to i panom deputatom dogodzi. Duży postawił worek, kiedy