Strona:Pisma VI (Aleksander Świętochowski).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krystyna. W tobie wisielcu.
Marek. I we mnie bywa, ale do ślubu z panną Krystyną nie namawia. Zresztą on wie, że kiedy nieboszczyk dziad pana Pielesza odbywał rekolekcye u Kartuzów w Warszawie, ja im co dzień przed wyjściem na spacer dzwoniłem, żeby kobiety z drogi przy klasztorze uciekały. Wtedy zbrzydziłem sobie ród niewieści na zawsze.
Krystyna. Ach, ty obmierzły nietoperzu, zaprzesz się może...
Marek. Żem kilka razy wieczorami koło okna panny latał?
Krystyna. Koło okna!
Marek. Czasem i przez okno wskoczyłem, ale cóż ja temu winien, żeś panna, wróblami ciągle się pasąc, igrać ze mną chciała? Napij się teraz cynamonowej wódki, to ci wszystką złość do mnie z ciała wyrzuci. A jeśli chcesz koniecznie iść tego roku za mąż, usiądź pierwsza na tem krześle, na którem przed chwilą ksiądz siedział.
Krystyna. Bodaj cię jutro na cmentarz wyprowadził, oszuście, lisimałpo, wilczy zębie!
Marek. Słuchaj mnie, dziewko: jeden kronikarz — widzisz sroko, że ja kronikarzów czytuję — otóż jeden kronikarz powiedział: czyż gwiazdy przez to ciemnieją, że na nie murzyn palcem wskazuje? Co znaczy: czyż ja przez to nikczemnieję, że ty mi wymyślasz?