Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Arjos. Kiedy?!
Idal. Niedawno. Biegnij co prędzej i ostrzeż ich. Ja powiem, żeś mnie zranił i uciekł.
Arjos. Poczciwy chłopcze, czemu nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Muszę Tylona uwolnić.
Idal. Moron uprowadził go z sobą w góry.
Arjos. Wietrze, zleć tu, zabierz mnie na swój kark i ponieś.
Idal. Niech ci bóg nogi oskrzydli.
Jak grot rozpaczliwą ręką rzucony, wbił się Arjos w ciemność nocy i przerzynał jej czarną toń. Odrazu zwrócił on się w stronę, która mu najmniej stawiała przeszkód i najprędzej dozwalała wydostać się na równinę. Po przełączach mknął przez góry, odrzucając stopami po za siebie drogę, jak kozieł skalny. Ani razu nogi, dobrym instynktem kierowane, nie zawiodły go w pewnem stąpnięciu, ani razu przepaść nie ukradła mu czasu. Każdą chwilę wypełnił skokiem. Jedną tylko, króciutką, stracił, dobiegłszy do ostatniej, wysokiej krawędzi gór, skąd za dnia mógłby dojrzeć osadę Mirów, a w nocy dosłyszeć mocniejsze jej głosy. Ale nie pochwycił uchem niczego. Cisza opływała ziemię, bez fal niepokoju. Nie ufał jej, ale miał nadzieję, że wyprzedzi swych rodaków, chociaż świdrując ciemny widnokrąg wzrokiem, nigdzie ich dostrzedz nie mógł. Jak kamień stoczony z góry w coraz szybszych i dłuższych podrzutach, spadł na dół. Płaszczyzna, na której jeszcze wczoraj pasły się trzody Moronów, nie groziła mu już żadną zawadą. Ledwie też jej dotykał stopami