Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wykąpać swe szare ciało. W jej ciemnym otworze, zasłoniętym kępą zwieszonych roślin, niby w wielkim oku pod gęstą brwią, siedzieli Arjos i Orla, których świt dnia zaczął oblewać swym bladym brzaskiem. Pod spodem wejścia do groty kołysała się na wodzie mała tratewka.
Arjos. Prześcignięty wiatr leciał za mną i wył zziajany — tak szybko biegłem. Patrzyłem tylko ciągle w ognisty słup wulkanu, który mi prostował drogę. Nareszcie dostrzegłem chaty Podlotów. Pod samą wsią ukryłem się w krzakach, ażeby wybadać, czy do nich jakie złe plemię nie zawitało. Byli sami, zajęci struganiem swych posążków. Gdy czujnie się rozglądam, widzę przy wielkim kamieniu, który jest ich bogiem, starca nad czemś pochylonego. Przysunąłem się bardzo blizko — i odrazu poznałem nasz koszyk, a w nim siedzące dzieci, które on karmił.
Orla. Ach, jaki dobry!
Arjos. Odniósł je potem na murawę, wyjął, posadził i zawołał kobietę, która przy nich pozostała. Niewątpliwie był to kapłan. Chciałem koniecznie z nim pomówić, więc zbliżyłem się i pozdrowiłem go, prosząc, ażeby mi podarował bodaj kijek poświęcony, któryby mnie zbłąkanego w lesie doprowadził do mojej gromady. Wyjął z pod wielkiego kamienia patyczek i dał mi. Patrzyłem na dzieci, zdrowe, rumiane, wesołe, ale gdy chciałem jedno z nich wziąć na ręce, starzec powstrzymał mnie i zawołał: Nie dotykaj, to dzieci boskie, a ty może jesteś nieczystym człowiekiem... A czy nie należysz do ludzi Alruna? — Nie — odpowiedzia-