Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pochodnie przygasają, nie można dostrzedz.
— Trzyma w ręku koszyk.
— Tak, koszyk i to dosyć ciężki.
— Nic z niego nie wygląda.
— Jednak nie pusty... Ilon z wysiłkiem go dźwiga.
— Co to jest?...
Ilon, oświetlony słabo pełkającemi pochodniami, zbliżył się do gromady, niecierpliwej w oczekiwaniu.
— Ilonie, co nam przynosisz?
Ilon. Dwoje dzieci.
Głosy. — Dzieci?!
Lud otoczył kapłana i trwożliwie spoglądał w koszyk, w którym spało dwoje niemowląt.
— Dobrze karmione, tłuste, rumiane.
— Bogom przecie nie brak mleka.
— Czy to są boskie, czy ludzkie?
— Chyba boskie, ludzkie nie byłyby tak piękne.
Ilon. Wszystko jedno. W każdym razie bóg je przyniósł, więc muszą mu być drogie i nam powierzył, więc powinniśmy je wychować. Zapewne w nich ukryły się jakieś duchy, które nas w nagrodę za staranność strzedz będą. Niech dwie zdrowe kobiety, które niedawno urodziły, wezmą te dzieci i karmią swemi piersiami, a my wszyscy otoczymy je najtroskliwszą opieką. Taka się odzywa we mnie wola boża, za którą podziękujemy.
Lud zaśpiewał:

Pozdrowiony bądź, boże,
Za twe łaski wielkie.
Kamieniu, kamieniu
Nie opuszczaj nas.