Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ilon. Ach, to przecie wracają nasi z wędrówki... Coś niosą, czy też wyprzedali wszystkie posążki.
Spiesznym krokiem zbliżyli się dwaj młodzi ludzie, objuczeni tłomokami, jak para młodych wielbłądów. Widocznie wytężali resztki sił, ażeby zdążyć co prędzej.
Głosy. Jak się macie, chłopcy, Bór, Kos, jak się macie!
Bór. Tylko żywi.
Kos. Myślałem, że już mi w zgięciach nóg kości się zapalą od tarcia. (Zrzucili tłumoki).
Ilon. Czemuż tak szybko biegliście? Trzeba było gdzieś na noc zapaść i odpocząć.
Kos. Och, z pewnością nie lecielibyśmy po to, ażeby wam dziś koniecznie wysypać z worka to, co dostaliśmy za fetysze, ale nas gnał strach.
Głosy. Jaki?
Ilon. Co się stało?
Kos. Wstąpiliśmy do plemienia Kędzierzawych, pół dnia drogi stąd, bo nam powiedziano, że wybierając się na wojnę, potrzebują rzeczy świętych. Ponieważ widzieli w okolicy obcych ludzi zbrojnych, więc wysłali kilku swoich na tropy. Ci wkrótce przybiegli przerażeni i donieśli im o okropnem zdarzeniu. Stanąwszy u stóp tej oto naszej góry, buchającej ogniem, spostrzegli, że ku jej wierzchołkowi posuwają się jacyś przyczajeni wojownicy, którzy długo osłaniali się krzewinami; skoro tylko wszakże wypełzli na ścianę nagą i równą, u szczytu góry, jak gdyby wyskoczył, z jej dymiących czeluści ukazał się bóg w pięknej