Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kwę, zatkać ją trawą i wrzucić do wody, skąd wydobyły się dopiero wtedy, gdy trawa zgniła.
Alrun. Zrób to, mój przyjacielu.
Zmik. Nie, wolę przeciw nim użyć pewniejszego sposobu. Bo gdyby jeden nieprzyjazny nam pozostał nieuwięziony, mógłby pomścić się na twoich wysłańcach i zgęścić im las, poprzesadzać drzewa lub przeciąć drogę wodą. Chodźmy teraz do miejsca, gdzie zastawiłem bogom ucztę, którą oni niewidzialni jedzą. Objawią ci się niezawodnie... Słyszysz, jak pomrukują w chmurach?
Alrun. Prowadź mnie do nich — zaraz!


Widok 9.

Jeszcze noc nie zdążyła zapalić swoich kaganków nad światem, kiedy bóg burzy wyruszył i wypuścił na niebo całą psiarnię wichrów, która uganiała się za chmurami, spędzała je w stada lub rozpraszała i rozdzierała na płaty. Ile razy w ucieczce skłębiły się liczniej, groźny łowiec ciskał ku nim z ognistego łuku piorunową strzałę, która długo warcząc, z hukiem w nie uderzała. A po każdem takiem ugodzeniu spadały na ziemię grube i rzęsiste krople krwi chmur zranionych. Wreszcie deszcz osłabł i wyciekał już tylko drobną rosą, ale bóg nie zszedł jeszcze z nieba i miotał swe groty dalej. Zmik z Alrunem zbliżyli się do olbrzymiego drzewa, pod którem na ołtarzu z palów i gałęzi leżały ofiary.
Zmik. Czy widzisz?
Alrun. Kuna.