Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie mogę, i was, którzy jeszcze z jego szpon wydzierać się nie umiecie... Stoi on przy nas i żarłoczną swą paszczę otwiera. Powietrze odcedziło się z wszelkich żyjątek, a woniami was nie nakarmi. Gdybym był tłusty, wsadziłbym wam do ust brodawki moich piersi, możebyście coś z nich wyssały. Ale jestem tak chudy, że już nawet pot z mojej skóry sączyć się nie chce. Do kogóż wy, biedne pączki, śmiejecie się we śnie? Do tygrysa lub szakala, który może już tu podkrada się i wkrótce was pożre. Przyrodo, matko dobra, posiadająca na swem łonie więcej piersi, niż twoje dzieci warg, zmiłuj się nad temi niemowlętami i zastąp im matkę. Ach — ona już ulitowała się! W szparze skały jakiś ptaszek usłał sobie gniazdo i złożył w niem kilka jajek. Zabiorę mu je, rozbiję i w muszlę zleję. Ale nie budźcie się jeszcze, moje pisklęta, bo sen żołądek napełnia i cierpieniom serce zamyka, bo to jedyny żywiciel i pocieszyciel, który nie opuszcza głodnych i strapionych. No, macie jedzenie. A ty, ptaszku, nie płacz i nie krzycz na mnie, zniesiesz sobie inne. Ot i kępka jagód wychyliła swe czerwone główki; zerwę je i do jajek domieszam. Tak, natura jest dobrą matką, ona wam umrzeć nie pozwoli: łóżeczko w ścianie góry wyżłobiła, podściółkę przy słońcu ogrzała, cieniem krzewu zasłoniła was od blasku, a teraz jeść da. Ludzie są gorsi: uciekli od nas, nie rzuciwszy nawet za siebie zdechłej jaszczurki. Zapomnieli mi to, że dopóki mogłem, znosiłem gromadzie wszystko, co oko do-