Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie imie. Żeby u nas sobie łapali psy, ściągali ze zdechłych koni skóry i nosili po wsiach towary, ale im się zachciewa rzemiosła — mularstwa. Kartoflarze! My i bez nich nastarczymy robocie — jak dnia zabraknie, to w nocy, a jak sił nie będzie, to się wódki doleje i mięsa dołoży.
— Rozumie się — potwierdzili obaj towarzysze.
— Jest na szczury trutka. Przeszłego roku, jak majster budował dom na Brackiej, mieliśmy także pięciu niemców. Różne im sztuki robiliśmy, ale szczególniej jeden szelma hardy ostrzem się stawiał. Raz podawaliśmy cegłę — on stał przy mnie na ścianie pierwszego piętra. Rzucałem spokojnie, wreszcie kiedy mi bąka pod nos puścił, jak go trzepnę cegłą w łeb, bez namysłu na dół się zwalił. Tylko karku nadkręcił, ale śmieliśmy się też, śmieli... Z nimi inaczej nie można.
— Rozumie się — powtórzyli inni.
— A jak się zdarzy, nabij co wlezie; nie odda, bo się naszych boi, i do sądu nie pójdzie, bo głupi, rozmówić się nie umie. A wreszcie, ktoby tam za lutrem świadczył!
— Rozumie się.
Mówcą, którego narodowo-mularskim pretensyom dwaj inni tak zgodnie akompaniowali, był Rafał Czapla, lichy, ale wesoły i zuchwały robotnik, który w swoim świecie używał szerokiej sympatyi. Lubiono go za to, że czas pracy uprzyjemniał anegdotami, że